Edder Stone
Wto Sie 20, 2019 9:35 pm Edder Stone
Gość
avatar
Gość



imię i nazwisko
EDDER STONE

data i miejsce urodzenia
67. ROK PO PODBOJU | DOLINA

miejsce zamieszkania
DOLINA (PONIEKĄD)

zajęcie/funkcja w rodzie
BĘKART LORDA ARRYNA | CIEŃ DOLINY | WŁÓCZĘGA

nazwisko matki
———

wyznawana religia
SIEDMIU

stan cywilny
KAWALER

Biografia

___Gorycz pogardy zmieszała się z metalicznym smakiem krwi, która gwałtownie wypełniła usta wraz z uderzeniem żelaznej pięści; dłoni skrytej w rycerskiej rękawicy. Cios obezwładnił umysł. Ciało zachwiało się, jednak nie upadło — zawziętość nie pozwoliła kolanom się zgiąć. Nie potrafiłem przegrywać, mimo iż przegrałem na samym początku. Piętno bękarciej krwi okaleczyło dożywotnio, naznaczyło niechcianym znamieniem, wypaliło bolesny stygmat. Żyły wydawały się trawione trucizną, smoczym ogniem palącym wszystko, śmiertelnym strumieniem jadu pulsującym tuż pod alabastrową tkaniną skóry przyozdobioną w blizny mimo młodego wieku.
___Liczyłem każdą i każdą dumnie nosiłem.
___Napiąłem wszystkie mięśnie, chociaż palce niemal wypuściły miecz o ostrzu splamionym szkarłatnymi kroplami śmiertelności, jaką Bogowie obdarzyli każdego. I jego, i mnie. Głupców, którymi wówczas byliśmy.
___— Bękarty dorastają szybciej? — rzucił pogardliwie.
___Charknąłem wściekle.
___— I szybciej zaczynają zabijać.
___Ledwo szept wyślizgnął się spomiędzy popękanych warg, dziedziniec zamarł. Czułem prześlizgujące się po plecach spojrzenia wypełnione litością, której ciężar niespodziewanie zaczął drażnić bardziej niżeli ciążąca zbroja. Chorągwie wściekle szarpane wiatrem nosiły twe barwy. Zdążyłem zapomnieć czy wówczas bardziej nienawidziłem, czy kochałem. Możliwe, iż jedno przeplatałem drugim. Byłeś mi przyjacielem i wrogiem i mą złością. Byłeś wszystkim, czego się bałem.
___— Walcz, tchórzu.
___Wyplute słowa okazały się iskrą. Impulsem docierającym w każdy zakamarek twego gwałtownego umysłu tak wówczas obnażonego, tak słabego, emanującego namacalną wściekłością zarysowującą się pod taflą gniewnego spojrzenia. Wiedziałem, iż w tych krótkich ziarnach czasu skruszonych do trzech oddechów popełniłeś o błąd za dużo, pozwalając nieokrzesanej furii skrywanej głęboko zerwać się ze sznura przytwierdzonego do nadgarstków, i postąpiłem krok do tyłu. Wyprowadziłeś zachłanny cios, a powietrze zadrżało przy dźwięku oręża ścierającego się w brutalnie prawdziwym pojedynku — nie o życie, nie o honor, o słuszność. Odparowałem atak, nacierając na ciebie bez skruchy czy wątpliwości, świadomy własnej przewagi w postaci jasnego umysłu nieskalanego gniewem. Widzisz, bękarty szybciej dorastają i potrafią przekuwać własny ból w coś bardziej doskonałego. W siłę. Ona pozwala przetrwać najzimniejsze noce oraz najmroczniejsze dni. I najokrutniejsze ze słów.
___Miecze wygrywały melodię stalowych ostrzy, my tańczyliśmy wśród wznieconych obelgą — Mną — wygłodniałych płomieni zataczających coraz węższy krąg dookoła naszych ciał splecionych uściskiem śmierci pochylonej nad młodzieńczym losem. Nieznajomy przyglądał się nam w milczeniu, ważąc nędzne żywota. Byliśmy jedynie krwią oraz pyłem, rozpływającym się w nicości echem przeszłości blednącej wraz z rzeczywistością o butnych spojrzeniach, zmęczonych walką mięśniach, okaleczonych ciałach. Pyłem i krwią.
___Niczym więcej.


___— Odchodzisz?
___Twój głos zatrzymał mnie w połowie drogi. Palce oplatające czule rękojeść sztyletu zacisnęły się jeszcze mocniej, ledwo poczułem zranione spojrzenie tlące się ostatnimi iskrami dogasającego płomienia czegoś nienazwanego, niezdefiniowanego, niechcianego. Drobinki kurzu osiadają na wierzchu kamieni, którymi przysypaliśmy własne lęki przybierające kształt Nieznajomego; czyż nie powinniśmy się doń modlić? Czyż wówczas wybaczyłby zbrodnię, której mieliśmy się wstydzić?
___Obejrzałem się przez ramię niezwykle powoli, bojąc się tego, co mógłbyś zobaczyć w moich oczach — przybrały głęboki odcień szkarłatu zalewającego dłonie, brud rozmiękłej po deszczu ziemi, szarość kamieni układanych jeden na drugim w pośpiechu — oraz wyczytać z niemych warg, to milczenie także było odpowiedzią. Obserwowałeś każde drgnięcie, nie chcąc by cokolwiek uszło uwadze. Wiedziałeś, jakim trudem było przedarcie się między nieprzeniknione myśli wypełniające mój umysł; znałeś mnie, chociaż niekiedy zadawaliśmy głuche pytanie, czy naprawdę znamy samych siebie, gubiliśmy się we wszystkim, uciekając przed cieniem odpowiedzialności, którą (uczono cię) powinieneś przyjmować za każdą podjętą decyzję. Chyba potrafiłeś to robić, obserwowałem jak się zmieniasz; dlaczego więc tamtego poranka — kiedy gęste mgły zastały nas z krwią na rękach, ubraniach, wreszcie sercach — wolałeś uciec się do krótkich kłamstw? Tego nie wiem, bałem się wiedzieć.
___Echo cichego odchodzisz? nieznośnie powracało. Mimo iż staliśmy naprzeciw, niemal na wyciągnięcie własnych dłoni, wydawałeś się niezwykle odległy.
___— Odchodzę — odpowiedziałem wreszcie, czując jak coś pęka.
___Nie odpowiedziałeś. Zbliżyłeś się bez słowa, każdym krokiem burząc fundamenty podtrzymujące ten nędzy świat. Bogowie, coście nam uczynili, pragnąłem zapytać, będąc jednak zaszczuty twym spojrzeniem, zawsze milkłem. Czas wówczas zwalniał, kurczyła się codzienność, cichły dobiegające zewsząd dźwięki, przytłaczał dysonans uczuć wdzierających się pomiędzy myśli. Obydwoje wiedzieliśmy, jak wielu zbrodniom byliśmy winni. Tylko my i nikt więcej.
___— Nigdy nie odejdziesz — powiedziałeś wreszcie.  Ciepły oddech połaskotał twarz. — Będziesz mym cieniem, zaś ja pozostanę twoim. Gdziekolwiek się udasz, nie pozwolę ci odejść.
___Byłeś mą złością oraz bólem.
___Kłamstwem i mrokiem.
___Znienawidzoną słabością.


___Byłaś delikatnym dotykiem rozpalającym skórę.
___— Edder…
___Głosem słodkim niczym plaster miodu.
___— Wytrzymaj.
___Pocałunkami smakującymi kłamstwem, smutkiem, próżnymi nadziejami.
___— Edder…
___Szeptałaś cicho. Przyłożyłaś swą dłoń do mej skóry — mozaiki krwi, potu oraz brudu, tyle wówczas dostrzegali wszyscy dookoła, pozbawieni głosu gapie obserwujący zażarty pojedynek pomiędzy dwoma młodymi mężczyznami uginającymi się pod ciężarem honoru bądź błahej zniewagi. Bękarty nie znają honoru, prawda? Pamiętam jedynie gwałtowność wyzierającą ze spojrzenia posłanego tuż przed uderzeniem mającym zakończyć wszystko, niespodziewany pocałunek chłodnego ostrza pozbawił mnie tchu, zmusił do ugięcia kolan, upadku, stoczenia w mroczną pustkę, w której odłamki szaleństwa poraniły myśli. Był jeszcze krzyk. Twój krzyk, taki znajomy. Cierpiący. Boleśnie głośny.
___Cisza nigdy potem nie nastała.
___Wyszeptałaś, że spałem cztery noce. Czuwałaś przy mnie, nie pozwalałaś nikomu innemu przemywać ran (podobno krwawiłem, dopóki maester nie przyłożył rozżarzonego ostrza do skóry) i płakałaś za każdym razem, kiedy zostawiano cię samą w tym małym, zatęchłym pokoiku, czułem palące ślady łez. Nie ukryłabyś tego. Nie przede mną.
___— Edder — wymówiłaś moje imię tak miękko. Wiedziałem, że jestem stracony.
___Próbowałem sięgnąć dłonią twoich palców, jednak ból szybko obezwładnił ciało przy tym delikatnym geście. Pragnąłem cię dotknąć, posmakować znajomego ciepła, niestety odpowiedzią były chłodne, milczące kamienie ciśnięte przez przeznaczenie w mętne wody rzeczywistości wdzierającej się do gardzieli, byle nie pozwolić żadnemu z nas przemówić, odbierając oddech. Twoja prawda pozostała ukryta za aksamitem bladego uśmiechu, pod całunem utkanym ze smutnych, pozbawionych skrzydeł pocałunków, pośród perłowych łez majaczących w kącikach martwych oczu — tych, których blask niegdyś pożarł zawieszone ponad głowami śmiertelnych gwiazdy.
___Nie pamiętam, kiedy przestałem tobą oddychać. Długi, bolesny, przeciągający się do nieskończoności proces. Za każdym murem widziałem twój cień, słyszałem radosny śmiech, obserwowałem długie nici włosów podążających twym śladem, tańczące na wietrze kosmyki, jedwabne pasma okrywające smukłe ramiona. Pragnęłaś podążyć dalej, niestety mej drodze towarzyszyły ciernie i mrok, kiedy ty byłaś światłem; utonęłabyś w ciemności, w której powoli się zanurzałem. Zasługiwałaś na więcej niżeli życie ze zdradliwą słabością, tak bowiem rodziły się bękarty — z pożądania, kłamstw oraz niedotrzymanych obietnic.


___— Dlaczego? — mój głos przeciął chłodne powietrze.
___Podniosłem głowę, by napotkać intensywne spojrzenie Endamiena wpatrującego się we mnie bez słowa, kiedy wiatr wściekle szarpał połami okrywających nasze ciała płaszczy; długie jedwabie materiału spływały do samych kostek, jaśniały w promieniach budzącego się słońca srebrne klamry trzymające w żelaznym uścisku ciemną tkaninę, pod spodem zamajaczył wams. Przyglądałem się mężczyźnie, którego — czego wielokrotnie nie potrafiłem przed samym sobą przyznać — powinienem nazywać nie tyle dziedzicem Orlego Gniazda, co rodziną. Dostrzegałem dumę przebijającą między nieruchomą taflą spokojnego spojrzenia, tak drastycznie odmiennego od mego własnego, nasyconego złością, wyobcowaniem, mrokiem. Ciemnością.
___Widziałeś ją wówczas? mogłem pytać po latach.
___— Dlaczego? — powtórzyłem głucho.
___Pokręciłeś jedynie głową.
___— Jesteś jego synem, kocha cię. — Słyszałem jak ciężko te słowa przeszły przez twoje gardło. Wypowiadanie ich sprawiało ból, bowiem obydwoje zdawaliśmy sobie sprawę, iż nie powinien mnie kochać, na pewno nie jako pierwszego, tego przed tobą, postawionego przez ulotną chwilę o stopień za wysoko. — Jesteś jego synem. — Coś na twej twarzy drgnęło.
___— I zagrożeniem — odparłem miękko. Nie pragnąłem niczego, co lord Arryn zapragnął mi ofiarować tak dawno; bezczelnie wcisnąć (niegdyś) w dziecięce dłonie zbyt drobne i słabe, by unieść ciężar dzierżonej przez niego władzy, jednak zawsze na tyle silne, by unieść ponad głowę miecz, którym pewnego dnia tak wiele żyć miałeś odebrać. — Nie zostanę. Tu nie należę, muszę poszukać własnego miejsca.
___Bez względu, ile miałoby mi to zająć.
___— Nie nazywasz Doliny domem? — spytałeś dość niespodziewanie, na co uśmiechnąłem się półgębkiem.
___— Nie o Dolinie mówię, lecz o Orlim Gnieździe — odpowiedziałem, odwracając wzrok i zaciągając się chłodnym powietrzem, które przyjemnie wdarło się wprost do płuc. — Spójrz tylko. — Omiotłem wzrokiem krajobrazy ciągnące się po horyzont, górskie szczyty, na które wspinałem się raz po raz, tajemnicze połacie traw ginące wśród mglistych całunów okrywających Dolinę.
___— Zamierzasz to porzucić? — Odważyłem się roześmiać w sercu, czując pragnienie wypełniające od środka. Pogoń za wolnością przypominającą dym rozpływający się w palcach, ilekroć próbowało się ją pochwycić. Wymykająca się dopóki przebywałem wśród murów wzniesionych z zimnych kamieni.
___— Nie można porzucić czegoś, czego nigdy się nie miało — odpowiedziałem cicho, pozwalając by wiatr poniósł dalej moje słowa. Ostatni raz pozwoliłem oczom nasycić się feerią barw malujących Dolinę piękną grą światła i cieni, dostrzegając w nich naszą dwójkę tak różną od siebie, jakby bogowie zapisali wśród gwiazd zawieszonych na granatowym nieboskłonie kręte przeznaczenie.
___Ty miałeś być życiem, ja zaś śmiercią.


___Dolina smakowała obco, kiedy powitałem ją o świcie. Złotawe płomienie budziły świat, obrzmiałe krople rosy błyszczały niczym szlachetne kamienie rozrzucone rękoma wiatru, nawoływanie orłów zagłuszyło wiatr, przecinając gwałtownie powietrze głośnym dźwiękiem. Byłem tu, jednocześnie odczuwając wielką tęsknotę za domem; twierdza wzniesiona wśród kamieni i mgieł majaczyła ponad fundamentami wydrążonymi w milczeniu skał, kłębach górskiego dymu spływającego ze szczytów, z wierzchołków o poszarpanych krawędziach.
___Zacisnąłem palce mocniej wokół skórzanych wodzy, delikatnie popędzając siwego wierzchowca i pozwalając przejść mu w płynny galop; tętent kopyt niósł się echem, płosząc zwierzęta, zwiastując moje przybycie. Dłonie wciąż pachniały żarem porannego ogniska zagaszanego w pośpiechu, we włosach migotały wspomnienia wczorajszych, deszczowych łez, wymięte ubranie zdradzało niespokojny sen i nocne mary dręczące umysł. Nie byłem pewien, dlaczego ani do czego wracałem, dlaczego nie potrafiłem porzucić tego miejsca, dlaczego ścigany piętnem przeszłości nosiłem odwagę, by za każdym razem kierować konia ku Dolinie, wprost w mury Orlego Gniazda.
___Miejsca, gdzie opowieści zlewały się ze sobą, fikcja przenikała prawdę, szaleństwo goniło przyszłość.
___Miejsce, w którym zawsze pozostać miałem bękartem i możliwe, że właśnie to wszystkich przywieść miało do zguby. I byłem jedynym, który znał jej cień, smak, wreszcie gniew.


Umiejętności

• kłamstwo
[ 60 ]
• logika
[ 25 ]
• siła
[ 80 ]
• spostrzegawczość
[ 60 ]
• wytrzymałość
[ 80 ]
• zwinność
[ 50 ]


• alchemia
[ 10 ]
• astronomia
[ 20 ]
• jazda konna
[ 60 ]
• pływanie
[ 25 ]
•  wspinaczka
[ 30 ]
•  czytanie i pisanie

Re: Edder Stone
Pon Sie 26, 2019 7:47 pm Re: Edder Stone
Gość
avatar
Gość
— do sprawdzenia. Edder Stone 3197390150

Skocz do: