the coin is tossed
Pon Sie 05, 2019 7:36 pm the coin is tossed
Gość
avatar
Gość
15 — VI — 94

your veins are full of seawater, but mine are boiling.



Boli.
To pierwsza, składna myśl od dwóch dni, wyrwana z kontekstu i podarta na kawałki. Wielki Maester zjawiał się o świcie, w południe i wieczorem, odmierzała upływ czasu jego wizytami oraz nawracającym jak się czujesz, księżniczko?
Jak się czujesz?
Boli.
Jakby ktoś wysmarował ją błotem i smołą, a później wrzucił na dno studni. Jakby wyszarpano – nie wycięto, ale wyszarpano – z niej kawałek ciała i porzucono krwawiącą na zapomnienie. Każdy ruch przypłacała rwącym bólem, do którego nie sposób było przywyknąć; przez rozmytą zasłonę łez widziała zaciśnięte usta królowej, w jej okrągłych oczach odbicie własnej twarzy – jakąś okropną karykaturę samej siebie, bladą i napiętą, brzydką, obcą twarz, która wytrąciła z jej piersi urywany szloch. Jeszcze w porcie Szypcowej Wyspy nauczyła się nie powstrzymywać płaczu.
Łzy bolały mniej niż ich ukrywanie.
Mamo, chciała powiedzieć, ale ze ściśniętego cierpieniem gardła nie mogło wydostać się żadne słowo, dlaczego mam taki chaos w głowie? Alysanne milczała uparcie, a jej najmłodsza córka wzięła to milczenie za akt oskarżenia. Nawet ona, nawet matka uważała, że Rhaella jest winna.
Wybrakowana. Pusta.
Puste były wychudzone ramiona, jej łono i szkliste spojrzenie, w którym odbijała się biel mknących po niebie chmur. Wpatrywała się w niebo, cierpliwie wyczekując krwistej czerwieni łusek na tle błękitu, czerwieni, dla której straciła Szczypcową Wyspę, męża i dziecko. Była kulką rozszarpanego na strzępy mięsa i mogła jedynie wrzeszczeć: b o l i, gdy tylko ktoś jej dotknął, ale podczas każdego z nielicznych przejawów świadomości nieustannie wypatrywała Caraxesa.
Bali się go. Bali się go tak, jak obawiali się jej.
Tamtego dnia niebo było brzydkie i szare, a ona była przerażona. Była przerażona, bo domyślała się, że gdzieś za drzwiami i grubymi ścianami Czerwonej Twierdzy decydują o ich losie, a ona nie ma prawa głosu, nikt nie wysłuchał jej wersji wydarzeń.
Dlaczego nikt mnie nie broni?, wrzeszczała w środku, walcząc z kolejną falą bólu, przecież ja tego nie wytrzymuję, nie wiem, co się dzieje, niech ktoś do mnie mówi, proszę. Proszę.
Kolejna utrata świadomości przyszła nagle; pomiędzy oddechem i zamknięciem oczu był grząski grunt, który zapadł się pod nią jak zmurszałe deski. Kiedy rozchyliła powieki – wciąż tego samego dnia? – na niebie pojawiły się pierwsze przejaśnienia, a za drzwiami komnaty panowało krótkie zamieszanie. Ciszę mącił stłumiony dźwięk podniesionych głosów, silne uderzenie w grube drewno i nagłe skrzypnięcie zawiasów: wszystko to rozgrywało się dla Rhaelli w innym świecie.
Nie chcę jeść – przestał dziwić ją zachrypnięty, ocierający się o granicę słyszalności głos; piła wyłącznie makowe mleko, zapominając, jak smakuje wino i jedzenie. Każdego wieczora wynosili nietknięte posiłki, co jedynie nasilało ciche szepty w jej głowie, w ścianach, na korytarzach. – Zabierz to i wyjdź.
Czekała na dźwięk oddalających się kroków – odkąd zamknęli ją w komnacie (przed trzema czy czterema dniami?) wyłącznie echo tych pospiesznych ucieczek przynosiło ulgę. Tym razem kroki się nie rozległy.
Coś się zmieniło.
Powolne odwrócenie głowy w stronę drzwi przypłaciła kolejnym uderzeniem bólu, jednym z tych, który wytrąca powietrze z płuc. Splątane, długie włosy opadły na policzek, a oczy – dotychczas zmrużone, jakby światło sprawiało jej cierpienie – rozszerzyły się gwałtownie wraz z cichym, pełnym wysiłku słowem.
Bracie.
Myślę, że śnię.
Nie potrafi ukryć drżenia spękanych z wycieńczenia ust ani bólu, który wtargnął na twarz, kiedy wsparła się na rękach, unosząc na poduszkach. Aureola rozczochranych, srebrzystych włosów wokół jej głowy jedynie podkreślała rozmiar zniszczeń – nie na Szczypcowej Wyspie, ale tutaj. W niej.
Bracie.
Myślę, że cię wyśniłam.
Jest zjawą, majakiem udręczonego umysłu, ale na pewno nie nim – nie może być nim. Nie po dwóch latach rozłąki, dwóch latach, które przeobraziły jej życie w piekło. Ten mężczyzna to duch. Jej duch. Wymyśliła go, więc przybył.
Lucerys – wyciągnęła w jego stronę rękę, czując się tak, jakby próbowała uchwycić mgłę. Pieczenie w oczach zdradziło napływające do nich łzy; zamrugała szybko, przeganiając ich obecność. Teraz wszystko się skończy, prawda?
Re: the coin is tossed
Wto Sie 06, 2019 1:06 am Re: the coin is tossed
Gość
avatar
Gość

Don't let it consume you


Najpierw dotarł do niego kruk.
Nakreślony krwawą literą list. Podobną swą barwą do tej, którą otrzymał zaledwie trzy księżyce temu. Donoszący o martwym dziecku, które powiła Serra
Przynosił ponure wieści ze Szczypcowej Wyspy. O ogniu i krwi.
Port w Duskendale pożarł jego załogę. Nie cumowali od prawie miesiąca. Musieli wypłukać morze ze swoich umysłów. Zniknęli w drzwiach karczm i burdeli. Słodki odpoczynek został jednak zaburzony przez kapitana statku. Musieli wyruszać. Szybciej niźli zamierzali. Do Królewskiej Przystani mieli płynąć przynajmniej cztery dni, zakładając uparte wiatry i utrudnienia. Czas był jednak kosztowną walutą. Nie mieli go. On go nie miał. Być może nie miała go ona. Królewskie godło zaszeleściło o wczesnym poranku. Gdy wypłynęli na głębokie wody pomyślał o valeryańskim bogu Vermaxie - opiekunie podróżników. Bogu jego przodków, który strzegł ich w wędrówce. Usta ułożyły się w niemej prośbie.
Zapłacisz za te bluźnierstwa, Lucerysie.
Ostatniego księżyca śnił sen. O skąpanej we krwi pościeli, splątanych popielatych włosach skrytych między poduszkami. O bólu i stracie. O zdeformowanym stworzeniu zawodzącym u stóp łóżka. Śnił go teraz. Pierwszej nocy tej podróży i drugiej. Budził się zlany zimnym potem, objęty dreszczem.
Wiatr im sprzyjał, dmuchał napędzając żagle, a załoga krwią i potem ponaglała ruch królewskiej galery. Płynęli szybciej niż to obliczył, bogowie im sprzyjali.
W porcie królewski posłaniec wyjawił szczegóły historii, prowadząc prosto przed oblicze ojca. Rozprawiali o sprawie Celitigarów od wczesnego świtu, przerywając posiedzenie przybyciem Lucerysa, a potem debatowali póki słońce nie uchyliło się ku zachodowi. Pan ojciec. Król nie puścił go póki nie zaplanowali swych kroków. Miał wyruszyć na zachód jak najszybciej to możliwe. Teraz. Zaraz. Natychmiast, bo sprawa była wielkiej wagi. Celtigarowie dość już czekali na odpowiedź korony.
Krok swój skierował jednak ku Warownii Maegora. Ku komnatom siostry. Maester zaklinał, że księżniczka nie powinna przyjmować gości. Że potrzebuje odpoczynku i samotności. Odstąpił jednak, widząc iskry szaleństwa w przejrzystych, lawendowych oczach.
Jej komnaty cuchnęły chorobą, rozpaczą i śmiercią. Popielate włosy splecione były w pościelach. Nie widział krwi, małe monstrum nie zawodziło, odrzucone u jej stóp. Mary sennych koszmarów zderzyły się z rzeczywistością. Rzeczywistość jednak przybrała wymiar znacznie bardziej przerażający, bo o to w pościelach leżała jego siostra i bliżej jej było do żywego truchła niźli do dziewczyny, którą opuścił w dniu jej ślubu.
Teraz módl się o łaskę Baleriona, Lucerysie.
Dłoń Rhaelli zawisła w powietrzu.
Bracie. Lucerysie.
Paraliż ustąpił i książe przekroczył dzielącą ich odległość ciągnąc za sobą zapach wiatru i soli morskiej. Ujął dłoń Rhaelli, zamykając ją w swoich. - Rhaello - powiedział, przyciskając wargi do jej skóry, zaciskając szorstkie pokryte odciskami palce na jej ręce. Słowa wyparowały z jego głowy. Uleciały gdzieś daleko poza komnaty, rozbijając się o ściany Warowni Maegora. Milczenie było teraz tak bardzo niedorzeczne, jak każdy frazes, chcący opuścić jego usta. - Dlaczego odmawiasz posiłków? Wyglądasz jak cień. Jak duch. Czemu ma to służyć? - zapytał rzeczowym tonem tak bardzo kontrastującym z czułym dotykiem brata.
Poddajesz się, Rhaello? Tak wcześnie? To tak do ciebie niepodobne.
- Byłem w Brunatnej Twierdzy, gdy usłyszałem co się z tobą stało. Przybyłem tak szybko jak mogłem - powiedział, gubiąc swoją surowość, sięgając do czoła siostry, by zabrać z twarzy splątane włosy. - Powiedz mi, że nie przybyłem na marne.
Re: the coin is tossed
Wto Sie 06, 2019 8:10 pm Re: the coin is tossed
Gość
avatar
Gość
Nikt jej tego nigdy nie powiedział. Że ważne jest to, co czuje. Że w ogóle może czuć. Nikt jej nigdy o to nie pytał.
Nikt, poza nim.
Szorstki dotyk jego dłoni jest jak nagłe uderzenie lodowatej fali; wyrywa ją gwałtownie z dławiącego marazmu, sprawia, że w oczach, dotychczas zaszklonych z bezsilności, niepewnie rozbłyskuje cień nadziei. Nagle przestała być sama. Nagle on – pomimo wcześniejszego wahania – pojawił się tuż obok, inny niż we wspomnieniach sprzed dwóch lat, kiedy żegnali się szeptami zagłuszanymi przed weselną muzykę, i jednocześnie bardziej znajomy niż ktokolwiek w Królewskiej Przystani. Dotychczas Rhaella czuła się tak, jakby nie miała ciała ani głosu, nie miała przyszłości ani prawa bytu. Była jak dźwięk, jak chwilowe przypadkowe zagęszczenie siwej mgiełki, którą ktoś zamknąć w ciasnych ścianach komnaty – dostrzegali ją, ale nie mogli dotknąć. Lucerys przełamał to nieistnienie, sprawił, że zaczęła materializować się pod łagodnym dotykiem i ostrym tonem głosu brata.  
Chcą zemsty – nie potrafiła poluźnić żałośnie słabego uścisku, w którym uwięziła szorstką, silną dłoń. Jej ciepło świadczyło, że Lucerys jest obok, bardziej realny od całej reszty rodziny, która przez długie dni snuła się po korytarzach Czerwonej Twierdzy, nie mając dość odwagi, by stawić Rhaelli czoła. – Nie dam im tej satysfakcji.
W ocierającym się o szept głosie zamigotał płomień dawnego uporu, jakby świadomość, że go rozczarowała podsyciła ostatnią iskierkę pośród rozpostartych w jej sercu zgliszczy. Znalazła dość sił, żeby poczuć gorzki posmak pogardy wobec samej siebie sprzed kilku chwil. Lucerys dostrzegł jej słabość, dostrzegł, że jest kompletnie zdezorientowana, że są momenty, w których mogła tylko mamrotać boli i myśleć chaotycznie słowami, których nie potrafiła powiedzieć.
Dopiero strach ją ocucił, ta paląca obawa, że zostanie odstawiona w kąt nawet przez niego, przez jedynego mężczyznę, na którym jej zleży i że on chce, żeby była silna, ale Rhaella wciąż nie potrafi. Nie teraz, kiedy w zasnutym otumanieniem umyśle rozbłyskuje kolejne pytanie.
Co z nim? – przykryła palcami potężną dłoń, którą Lucerys odgarnął splątany kosmyk włosów, i wtuliła w nią blady policzek, rozpaczliwie doszukując się w tym dotyku ukojenia. Jego skóra była ciepła, pachnie morzem i solą, wiatrem oraz wolnością – przypomniała jej o jedynej radości,  jaką odczuwała na Szczypcowej Wyspie. Radości, którą jej odebrali. Mogła brzmieć jakby pytała o męża lub dziecko, ale na myśl o ich stracie nie odczuwała takiego strachu. Takiej grozy.
Uwięzili go, prawda? Zamknęli w Smoczej Jamie? – obawa w jej głosie odbijała się w ciemnofioletowym, wciąż przytłumionym bólem spojrzeniu. Lucerys był jedyną nadzieją, jeśli zadziałają szybko, być może nikt nie zauważy, że zniknęła. Wystarczyło znaleźć siły. Odrobinę siły.
Pomóż mi. Muszę do niego wrócić, on… – potężne szarpnięcie bólu wytrąciło z jej płuc powietrze; na moment zapomniała o skali cierpienia i przyczynie, dla której nie mogła wstać z łóżka. Kiedy tylko spróbowała podnieść się z poduszek, coś niemal pękło w niej na pół, wyrywając z ust mimowolny krzyk. Nie zauważyła, kiedy wbiła paznokcie w dłoń Lucerysa – w jednej chwili niemal podnosiła się z łoża, a w kolejnej leżała bezwiednie w pościeli, zostawiając na skórze brata cztery, krwawe półksiężyce, z których na splątaną pościel spłynęła pierwsza kropelka krwi.
Mogła jedynie kurczowo złapać powietrze, by obrócić się na bok i podciągnąć kolana niemal pod podbródek. Tak bolało mniej. Przynajmniej przez chwilę.
Dlaczego przyszedłeś? – ciche pytanie stłumiła poduszka, w którą wtuliła policzek, nawet nie mając odwagi, żeby spojrzeć Lucerysowi w oczy. Miał prawo być wściekły – jako jedyny okazał jej litość, a w zamian otrzymał poczęstunek w formie skaleczonej dłoni i dotkliwych uszczypnięć bólu.
Nikt inny się nie odważył, jakbym mogła ich zarazić – ze ściśniętego bólem gardła wyrwał się krótki, zachrypnięty śmiech, który umilkł pod wpływem kolejnego skurczu w rozszarpanych mięśniach. – Ale przecież nie można zarazić kogoś, kto już jest chory.
Wszyscy jesteśmy chorzy, bracie.
To płynie w naszej krwi.
Re: the coin is tossed
Sro Sie 14, 2019 12:19 am Re: the coin is tossed
Gość
avatar
Gość
Szaleństwo zatańczyło w liliowych oczach siostry.
Być może uległ pewnej przypadłości, która często prześladowała braci, zaburzając ich trzeźwy osąd. Siostry w ich oczach zawsze nosiły w sobie pewnego rodzaju czystość i niewinność. Nawet gdy przekraczały próg dorosłości.
Rhaella przyszła na świat osiem dni imienia po jego narodzinach. Gdy niemowlę pojawiło się na Smoczej Skale był chłopcem na tyle dorosłym by dzierżyć drewnianą kopię, jednak nie na tyle by opuścić rodzinny zamek. Widział jak dziewczynka rosła szybko, stawiała pierwsze kroki, a ze zlepków dźwięków powstawały pierwsze słowa. Wkrótce Baelor wziął za żonę Baelę, bliźniaczą siostrę Viserysa. W umyśle młodego Lucerysa pojawiła się myśl, że Rhaella zostanie mu przeznaczona. Nie była to jednak myśl mężczyzny, a dziecka. Wynikającą z obserwacji otaczającego go świata. Matka była przeznaczona ojcu. Baela była przeznaczona Baelorowi, a Rhaella przeznaczona była jemu.
Maester uczył go historii Smoczych Lordów Starej Valyrii, opowiadał o tym jak pradziad Aegon Zdobywca wraz ze swoimi żonami-siostrami podbił prawie cały kontynent, podporządkowując sobie niegdyś niezależne królestwa. Z nauk tych płynęła refleksja, że nie są jaki inne rody Westeros. Nie tyczyły się ich prawa bogów, których wyznawali. Poślubienie siostry było w oczach chłopca czymś bardziej naturalnym niż myśl, że mógłby poślubić kogokolwiek innego.
Wkrótce jednak, gdy trening przekuł chłopca w mężczyznę zrozumiał, że siostra urodziła się zbyt późno, by być mu przeznaczoną.
Pewność przyszła gdy ojciec nakazał wypłynąć mu do Essos i tam znaleźć sobie przyszłą żonę. Myśl stała się zaś faktem, gdy Serra Rogare postąpiła pierwszy krok na ziemii Targaryenów, porzucających swych bogów, aby złożyć przysięgę przed Siedmioma.  
W tym czasie mała Rhaella zmieniła się w dziewczynę, a później w młodą kobietę, aż w końcu oddano ją lordowi ze Szczypcowej Wyspy. Pamiętał wyraz jej przejrzystych oczu, gdy się żegnali. Wciąż nosiła w nich swoją niewinność i czystość. Przynajmniej w oczach brata. Nie zasługiwał na nią. Żaden mężczyzna na nią nie zasługiwał. Jego dłonie nie powinny jej dotykać. Nie powinien nawet na nią patrzeć.
Dziś oczy siostry lśniły szaleństwem.
Niegdyś widział w nich odcienie upartości, błysk rozbawienia, iskierki radości… Poznawał ich kolory tak jak poznawał Rhaellę, wykorzystując niewielkie zapasy czasu, którymi obdarowali ich bogowie.
Dziś jego siostra była w rozpaczy.
Chcą zemsty. Nie dam im tej satysfakcji.
- Nieprawda - odpowiedział jej spokojnym, pewnym swego tonem. - Nie odważyliby się - dodał miękkim szeptem, zaciskając palce na dłoniach Rhaelli.
Dziś zdawały się być zrobione z porcelany; kruche i delikatne. Jej mięśnie i kości pokrywała cienka warstwa skóry. Niemalże przezroczysta. Widział przez nią fioletową sieć jej żył.
Przez chwilę miał wrażenie, że pyta o dziecko. Przez krótką chwilę poczuł suchość w ustach na myśl o tym, że będzie musiał wyjaśnić jej co się stało. Zaraz jednak przyszło zrozumienie. Nie pytała o dziecko. Nie pytała o męża. Pytała o Caraxesa.
Pokiwał głową.
- Nie możesz
Powiedział, gdy ciało siostry złamało się w bolesnym spazmie. Przejęty emocjami jeszcze nie poczuł jak paznokcie siostry wbijają się w jego skórę. Cierpiała i nie mógł nic z tym zrobić. Łatwo było dzierżyć miecz, od najmłodszych lat poznawać skomplikowaną budowę statku i uczyć się zależności między prędkością wiatru, rodzajem wód. Łatwo było przelewać krew i upijać się winem. Wszystko to było przyjemnością. Życiem, którym się chlubił. Na nic to było jednak dzisiaj, gdy nie potrafił jej pomóc. Mógł tylko patrzeć. Mówić o rzeczach, o których nie miał pojęcia. Może gdyby bogowie obdarowali go umiejętnością pięknej mowy, potrafiłby znaleźć słowa, które przyniosłyby otuchę.
Gdy Serra powiła martwe dziecko zostawił ją samą sobą. Na nic była jej jego obecność, a on nie mógł znieść kobiecego zawodzenia i złorzeczeń żony.
Nie odstąpił jednak od łóża Rhaelli.
- Jesteś za słaba bym cię do niego zabrał - odpowiedział w końcu. Dłoń zapiekła wściekle, a krew rozlała się po pościeli jak letnie wino. Przez chwilę patrzył jak materiał łapczywie spija jej czerwień. Szpony Rhaelli wbiły się głęboko. - Zabiorę cię do niego jak tylko odzyskasz siły. Obiecuję ci to - rzekł, szukając spojrzenia jej ciemnofioletowych oczu. Nie igrał z nią. Nie kłamał. Złożył jej obietnicę i miał zamiar jej dotrzymać.
Westchnął głęboko, słysząc jej pytanie. Przycisnął dłoń do ust, by spić krew sączącą się z ran, a zaraz potem przysunął się bliżej niej, siadając na łóżku. Przez chwilę się wahał, lecz w końcu przesunął dłonią po splątanych włosach. - Dotarła do mnie wieść o Szczypcowej Wyspie. O twojej chorobie. Przybyłem więc do ciebie. Jakbym mógł tego nie zrobić? - zapytał ciszej niż do tej pory. Jakby słowa te nie powinny nigdy zostać wypowiedziane.  Jak mogła pomyśleć, że akurat on ją porzuci? Musiał używać słów by miała tą pewność?
Wolałby, żeby na niego spojrzała. Chciał patrzeć w jej oczy gdy do niej mówił.
- Nie myśl o nich. Oni wszyscy są tylko pyłem - mruknął, przyglądając się jej. - Nie jesteś chora. My nie jesteśmy chorzy.
Być może Rhaella doszła do tego czego on sam nie chciał przyznać. Może faktycznie wszystkich ich trawiła choroba, która gnieździła się w ich umysłach od pokoleń. Nie lubił błądzić po zakamarkach umysłu i analizować. Przyznawać się do istnienia myśli, które przerażały nawet jego.
Kolejne krople krwi spłynęły po dłoni. Ten widok był nosicielem wspomnienia. Ta krew nie należała do niego. Pieszczotliwie malowała ślady na przesiąkniętej solą skórze.
Nie jesteś okrutny, Lucerysie. Sprawiedliwość wymierzana w imię Pojednawcy  nie jest okrucieństwem.  
- Co się stało na Szczypcowej Wyspie, Rhaello? - zapytał, nie czekając aż odzyska siły. Był tu chociaż nie powinien i wiedział, że tylko przeciągał wszystko w czasie - będzie musiał wyruszyć do domu jej męża, zanim to jednak zrobi chciał to usłyszeć od niej. Tylko ta wersja się liczyła.
Re: the coin is tossed
Czw Sie 22, 2019 9:27 pm Re: the coin is tossed
Gość
avatar
Gość
Zbyt długo tkwiła w półagonii sądząc, że prawdziwe jest tylko to, co wymyśla, i nie przyszło jej nawet do głowy poddawać własnych przekonań pod wątpliwość. W sparaliżowanym bólu umyśle nie było miejsca na wątpliwości – wygnała z niej nawet wspomnienia spędzonego na Smoczej Skale dzieciństwa, wszystkich tych dni, kiedy obserwowała starsze rodzeństwo, wciąż nieświadoma, że jest jedynie balastem. Nawet urodzony dwa lata później Aerion cieszył bardziej, niż mała księżniczka, był mężczyzną, gwarantem trwałości rodu. A Rhaella? Zaledwie upartym dzieckiem z owiniętym wokół zbyt wątłych ramion smokiem, bliższym jej sercu niż niemal całe rodzeństwo.
Nim w kilkuletnim umyśle zdołało pojawić się pojęcie małżeństwa, Lucerys – już wtedy błyszczący na tle pozostałych braci jak księżyc na tle wyblakłych gwiazd – opuścił Smoczą Skałę. Musiało minąć niespełna pół dekady, kiedy w umyśle Rhaelli pojawił się pierwszy, gorzki jak piołun wyrzut.
Urodzona zbyt późno.
Od dnia narodzin winna wszystkiemu, na co skazany został jej starszy brat – na Serrę Rogare, na tułaczkę po Wąskim Morzu, na lata obecności tej żmii w Królewskiej Przystani. Winna przyjściu na świat, winna własnemu ciału, którego zapragnął Mathis Celtigar, winna szerzeniu śmierci na Szczypcowej Wyspie. Winna nieumiejętności wzbudzania sympatii.
Lucerysie – jego imię było wszystkim, co toczyło porzucony na pastwę samotności i powolnej agonii umysł – całe morze niepewności, strachu o siebie i Caraxesa, bólu, który unieruchamiał, cierpienia, które paraliżowało, ulgi, jaka obezwładniła ją w chwili przekroczenia przez brata progu komnaty.
Lucerysie było zaklęciem, które szeptała w chwilach przetykanej rezygnacją grozy. Zupełnie, jakby mogła przywołać go z odmętów Wąskiego Morza, zupełnie, jakby był w stanie usłyszeć głos siostry nawet pośród niesprzyjających wiatrów i wydymającego żagle sztormu.
Lucerysie, powtarzała w krótkich przebłyskach świadomości, kiedy ból wyzuwał ją z sił, i w znacznie dłuższych momentach maligny, gdy usta potrafiły formować jedynie najbardziej pierwotne potrzeby serca.
Lucerysie, myślała, czując jak zaciska silne palce na jej dłoni – gdyby tylko zechciał, mógł połamać kruche niby u ptaszka kości; nie czuła jednak strachu.
Nie okłamałbyś mnie – nie pytała, nie wątpiła – to było proste stwierdzenie, jedna z niewielu prawd, których mogła być pewna. – Obiecaj, że nie pozwolisz go skrzywdzić. Obiecaj.
Nie mogła odepchnąć od siebie myśli, że jest nieodpowiednia dla Caraxesa, że porzuciła go, że zniknęła, nim po raz ostatni pozwolili dotknąć jej czerwonych jak krew łusek. Brakowało jej smoczego ciepła, sprężystych ruchów pod ciałem, nawet głośnego ryku wściekłości, który był ostatnim, co zapamiętała przed utratą przytomności w porcie – galerę opuściła o własnych siłach, dotarła nawet do powozu i dopiero, kiedy dotknęła zimnego, pozłacanego uchwytu, nastała ciemność.
Mogła jedynie mieć nadzieję, że miasto zadrżało ze zgrozy, kiedy Caraxes przestał ją wyczuwać.
Nie jestem chora. Utrata dziecka to nie chorobato tragedia, chwilowy upór w głosie księżniczki ustąpił pod kolejny skurczem bólu. – Chcę, żeby to czuli. Żeby wszyscy kiedyś poczuli to, co ja – cichy głos towarzyszył ostrożnemu spojrzeniu, którym obdarzyła twarz brata. Dla niego rzeczywiście świat mógł być pyłem – sam decydował o własnym losie, o porcie, do którego przybije i przyszłości, jaka go czeka.
Ona była zależna od tego pyłu. Musiała cierpliwie wdychać go każdego dnia.
Nie jesteśmy chorzy?
Drgnęła mimowolnie, tym razem bez obaw spoglądając mu w oczy. Nieistotne, jak zapalczywie pragnął zaprzeczać faktom, Rhaella potrafiła dostrzec je nawet pod grubą warstwą zapewnień.
Pewnego dnia zrozumiesz – łagodny głos nie pasował do twardego, podszytego bólem wzroku, kiedy mocniej zacisnęła szczupłe palce na jego dłoni. – Wtedy to ja pomogę tobie.
Bo będziesz potrzebował pomocy, bracie.
Zacisnęła usta pod wpływem kolejnego pytania, które zadał; tego się obawiała – że Lucerys zacznie przesłuchanie, że zrobi to po źle przespanych przez Rhaellę dniach, kiedy bolą ją kości i ma twarz jak pergamin.
Na Szczypcowej Wyspie zginął głupiec. Właśnie tym był mężczyzna, którego poślubiłam. Głupcem pragnącym dosiąść Caraxesa – nawet ból nie był w stanie ukryć cienia gniewu, który wdarł się pomiędzy ciche słowa. Nigdy nie kochała Mathisa, on nie kochał jej, w ich małżeństwie nie było miejsca na miłość ani szacunek i nie różnili się pod tym względem od wielu innych mariaży; te nieszczęśliwe jednak trwały dłużej.
I nie kończyły się równie tragicznie.
Kiedy był młodszy, strażnicy w Smoczej Jamie nazwali go Krwawą Żmiją. Wiesz dlaczego? – cieniutkie palce ujęły silną, ogorzałą od słońca dłoń, po której spłynęły kolejne czerwone kropelki; szorstka skóra była ciepła, smakowała wiatrem, solą i wolnością – Rhaella przekonała się o tym, kiedy jej blade usta musnęły jeden ze śladów po paznokciach, a rubinowa krew zabarwiła spękane wargi jak płatki wysogrodzkich róż. Opuszki smukłych palców kurczowo zaciskały się na wewnętrznej stronie męskiego nadgarstka, jakby księżniczka samym dotykiem pragnęła odczytać tlące się w Lucerysie emocje; mógł zdradzić go jedyny organ, nad którym nie posiadał kontroli – serce.
Czasami najpierw urywa głowę. Dopiero później pali – kolejne łagodne muśnięcie dłoni Lucerysa, kolejna kropla krwi, która wdarła się do jej ust wraz z metalicznym posmakiem; scałowywała zadany mu ból, jakby w ten sposób mogła zapomnieć o własnym. – Właśnie tam po raz ostatni widziałam twarz swojego męża. W paszczy smoka.
Na bladej, ściągniętej bólem twarzy pojawił się kolejny grymas, tym razem niemający nic wspólnego z cierpieniem – Rhaella się uśmiechała.
Wystarczyło jedno wspomnienie, które będzie pielęgnować do dnia własnej śmierci.
Re: the coin is tossed
Sponsored content

Skocz do: