— we breathe the smoke
Sob Lip 27, 2019 6:01 pm — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość


Data i miejsce: 18 dzień III księżyca, 98 rok po Lądowaniu Aegona Zdobywcy.
Wioska dzień drogi od Lannisportu.

Śmiali się, kiedy konie pokonały kolejne wzniesienie, za którym rozpościerała się płytka dolinka. Rozśmieszyło ich coś, co powiedział Swyft – jego głos brzmiał jak pianie koguta, którego nosił na herbie, i już to w zupełności wystarczyło, żeby wywołać kolejną salwę rechotu. Jak zwykle poprawił im się nastrój, gdy wyjechali z Lannisportu. Doki cuchnęły tam niemytą kurwą i o ile dziedzic Złotego Zęba nie miał nic przeciwko kobietom pracującym, o tyle woń bez dodatku mniej lub bardziej (zwykle zdecydowanie mniej) powabnego ciała zwyczajnie grała mu na nerwach. Poza granicami portu powietrze było lepsze; nawet konie wyrywały się chętniej w świat, dzięki czemu po niecałym dniu drogi zboczyli z Rzecznego Traktu i wjechali na znajomy szlak, który miał postać dwóch niewyraźnych linii biegnących pośród długiej trawy. Niebo na zachodzie zdążyło już przybrać krwawy odcień umazany kilkoma smugami białych chmur.
I właśnie wtedy zobaczyli dym.
Śmiech uwiązł w tuzinie gardeł, kiedy wszystkie spojrzenia zamarły na czarnych kłębach unoszących się ponad kolejnym pasmem stromych wzgórz. Wzbijały się w niebo i rozpływały w ogromie przestrzeni, a czarne kropki ptaków bezustannie krążyły niżej, coraz niżej, aż do oddalonych o dobre dwie mile trupów. Przez chwilę trwali w siodłach w milczeniu, podczas gdy wokół nich wiatr poruszał źdźbłami trawy.
Jeremy czuł to na własnej skórze – pełgające po niej płomyki ekscytacji wywołanej samą myślą, że gdzieś tam może czekać na nich brutalny przelew krwi. Nie mógł oddychać, mówić ani myśleć, w żyłach czuł przypływ wrzącej lawy. Napawał się momentem niepewności i odległym zapachem ognia.
Kiedy spiął rumaka – czarnego jak charakter i poczucie humoru właściciela – wyrywając się galopem do przodu, Swyft zawołał za nim wysokim głosikiem, który brzmiał jak pianie koguta. Śmiech, który wyrwał się z gardła Lefforda, towarzyszył mu przez niemal połowę drogi. Pędził w stronę skłębionych obłoków dymu, w głowie rozbrzmiewał jego własny chrapliwy oddech, a ziemia i niebo skakały mu przed oczami. Przecwałował przez pole, na którym niedawno skoszono zboże, przeskoczył stratowane ogrodzenie i kurze pióra wgniecione w błoto, docierając na podwórze – a raczej to, co kiedyś nim było – z dłonią wyszarpującą miecz z pochwy.
Płomienie wciąż pełgały po w większości drewnianych budynków, z których większość zmieniła się w sterty zwęglonego drewna i szczątków, pośród których wznosił się tylko chwiejący się komin. Wróg, jeśli w ogóle istniał, opuścił to miejsce na długo przed przybyciem pomocy. Nerwowe parsknięcia spienionych koni świadczyły o tym, że towarzysze Lefforda dołączyli do niego pośród tlących się zgliszczy. Dym był wszędzie – wdzierał się w nozdrza i szczypał w oczy, płoszył zwierzęta i doprowadzał dziedzica Złotego Zęba do pierwszych oznak narastającej furii. Kiedy zeskoczył z konia, wdeptując w ziemię coś, co wyglądało jak odrąbany koguci łebek, wciąż walczył z odorem płonących sadyb i drażniącym oczy dymem. Pierwszy z budynków okazał się pusty, w kolejnym – zrzucone na stos – leżały trzy trupy.
Zanim dotarł do trzeciego, gdzieś za stratowanym płotem dostrzegł niespokojny ruch.
TY! — szybki krok zmienił się w trucht, trucht – w bieg, bieg z kolei w wiązankę przekleństw, która mogłaby wyrwać z ramion Nieznajomego pomordowanych wieśniaków. — Stój, zanim rozetnę cię od chuja po szyję, ty…
Niewiele brakowało, żeby wyrżnął jak długi po zahaczeniu nogą o wystający z ziemi korzeń; chwila zawahania wystarczyła, by zza jednego z nadpalonych budynków biegiem runęła mała postać, którą Jeremy wziął za dziecko z wyjątkowo splątanymi włosami. Do najbliższej ściany drzew uciekinier miał zaledwie kilkanaście jardów, kiedy w ziemię przed nim wbiła się strzała. Po chwili – znacznie bliżej ciała niż przed momentem – jeszcze jedna.
Stojący za plecami Lefforda łucznik, którego zabrali z Lannisportu – Dywen lub inny Dywas – wyciągał z kołczana strzałę za strzałą, posyłając ją w stronę zbiega, znacznie ostudzając tym jego zapał ucieczki.
To w zupełności wystarczyło.
Stój, bo strzeli ci w rzyć!
Ponownie ruszył biegiem w stronę drobnej postaci; na osiem jardów przed osiągnieciem celu zbieg znów podjął próbę ucieczki – odległość malała jednak z oddechu na oddech, najpierw do pięciu, później trzech jardów, aż w końcu, kiedy kolejna strzała świsnęła stanowczo zbyt blisko, Jeremy runął przed siebie jak długi, zaciskając dłoń na łydce uciekiniera.
Nie dziecka, nie chłopca.
Dziewczyny.
Głupia… — zdyszane sarknięcie nie zabrzmiało zbyt przekonująco – właściwie nie miało prawa, skoro oboje turlali się po trawie, ona nieustannie do przodu, on z kolei na nią, przenosząc dłoń z łydki na udo, a stamtąd na bark, który gwałtownie przycisnął do ziemi. — Przestań uciekać, durna krowo!
Na całym Zachodzie nikt nie śmiał wątpić, że Lefford ma podejście do kobiet.
Re: — we breathe the smoke
Nie Lip 28, 2019 12:09 pm Re: — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość
Tętent koni podniósł jej żołądek do serca. Ziemia zadrżała pod stopami i wizja nadciągających kłopotów, odwrócił uwagę od dotychczasowego zajęcia. Krzyk jaki wydarł się z ust jednej z kobiet, powracającej z pola, wytrącił Irri dzbanek z rąk. Trzask rozbijanej gliny, zmieszał się z syczeniem kota, który odskoczył przed atakiem ostrego odłamka i uciekł pod stare łóżko.
Irri nie zaprzątała sobie głowy sprzątaniem. Odwróciła się na pięcie i wybiegła z chaty, mocno dłońmi uderzając o drzwi. Stanęła jak wryta, gdy dorgę przeciął jej kary rumak.
- Bierz ją!
Omal nie stratowana, rzuciła się do ucieczki, gdy usłyszała nawoływania zbójów. Dłoń mężczyzny, cudem ominęła ją o kilka milimetrów. Palce zamiast na materiale, zacisnęły się w powietrzu, a Irri na chwilę straciła równowagę. Podrywając się z ziemi, dostrzegła pierwszy płonący dach. Z sąsiedniej chaty wybiegły przerażone dzieciaki a ich ojciec stanął naprzeciw agresywnego jeźdźca. Nie miał szans w starciu. Drewniane grabie upadły tuż obok ciała, przeciętego ostrym mieczem.
- Uciekaj!
Nie była pewna, czy krzyczy to sama, czy wespół z kimś innym. Kwik świn, kazał jej odwrócić się w stronę własnej chaty. w tym samym momencie, gdy w jej środek wpadała płonąca pochodnia. Atak postawił całą wioskę na nogi. Mieszkańcy podjęli daremną walkę o przetrwanie. Krzyki i piski, zlały się w jedno. Irri wpadła do swojej chaty, nawołując kota, który zjeżył sierść i syknął na dziewczynę. Tak jej się zdawało, póki nie poczuła szarpnięcia i rąk zaciskanych na jej talii. Obrzydliwy smród z gęby, pojawił się tuż przy jej policzku. Przyciągnięta do spoconego napastnika, szarpnęła się jak ryba wyrzucona na brzeg. Pazury przeorały głębokie ślady na rękach mężczyzny, który rzucił nią na łóżko i zaklął szpetnie. Krótka szansa została wykorzystana. Irri złapała za misę, leżacą na stoliku obok i uderzyła napastnika w łeb. Tego się nie spodziewał a dziewczyna zerwała się z miejsca i uciekła z chaty, którą coraz bardziej trawił ogień.
Dym gryzł po oczach i drapał w gardle. Świnie kłębiły się za ogrodzeniem, kwicząc rozpaczliwie i nawołując właścicielkę. Irri dopadła do furtki i otworzyła ją na oścież, żeby wygonić zwierzęta i nie dopuścić do ich spalenia. Świnie rozbiegły się po okolicy a Irri rzuciła na pomoc sąsiadce, poszukującej dzieciaka. Nawet nie zauważyła czym dostała. Wpadła w zdeptaną ziemię, tuż obok płonącej belki. Złapana za włosy, poczuła ciężar na sobie, który już po chwili został z niej zrzucony. Pomoc w postaci młodego chłopaka, na jej oczach została przebita mieczem. Jedynym wyjściem okazała się kolejna ucieczka i schronienie pod stertą drewna.
Smród płonących ciał utrzymywał się jeszcze długo po ustaniu krzyków i pisków wyłapanych zwierząt. Napastnicy pozostawili wioskę w ruinie i odjechali. Irri miała więcej szczęścia niż jej sąsiedzi. Pozostawiona przy życiu, wygrzebała się ze swojej kryjówki i z płaczem spojrzała na zabitych. Poszukiwanie rannych, którym mogłaby pomóc, okazało się bez celowe.

Pojawienie się jeźdźców było jak powtórka z rozrywki. Irri uciekła między szczątki chat, kryjąc się za zwęglonymi ścianami i próbując czmychnąć do lasu. Zauwazona, omal nie wyrżnęła orła. Skuliła się i przyspieszyła, ale traciła siły z każdym kolejnym metrem. Strzała kazała jej się zatrzymać, ale strach pogonił do działania. Irri zawahała się na moment, ale w końcu uskoczyła w bok i pędem ruszyła przed siebie. Wyzwiska nie napawały optymizmem. Straszyły i kazały uciekać. Mięśnie coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa, oddech wywołał ból w klatce piersiowej. Irri była bliska utraty sił, gdy straciła grunt pod nogami. Krzyknęła, gdy poczuła ból w łydce. Zacisnęła dłonie na trawie i wyrwała się do przodu, ale nie była w stanie uciec przed nieznajomym. Przewracając się na trawie, wbiła chudymi łopatkami w ziemię i spojrzała w twarz napastnika.
- Zostaw mnie! - Krzyknęła i w ostatniej desperackiej próbie ucieczki przed Leffordem, zaczęła okładać go małymi piąstkami, które może nie wiele mogły zrobić, ale były upierdliwe jak ugryzienia pchły czy komara.
Re: — we breathe the smoke
Nie Lip 28, 2019 6:09 pm Re: — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość
Szaleńczy pęd przez skoszoną łąkę pełną suchych chwastów i podstępnych korzeni zmęczyłby każdego, nawet łuczniczą witkę pokroju Dywena – co dopiero górę mięśni jaką był Jeremy Lefford, zwieńczoną na domiar złego łbem ciężkim od wczorajszego ochlejstwa. Lądując na trawie zgubił równowagę, oddech i godność, w zamian zyskując kilka zadrapań, wbity w dupę oset i smukłe, kobiece ciało wijące się pod nim jak fretka.
Krótko mówiąc, zrobił dobry interes.
Splunął na bok źdźbłem trawy, przyjmując na twarz pierwsze uderzenie małych pięści; ciemne brwi podskoczyły do góry w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia i dopiero przy drugim, równie żałosnym ciosie zbiegły się w gniewnym grymasie. W jego głowie rozkwitła cała seria niewybrednych określeń, którymi był gotów obrzucić dziewuchę – powstrzymał go wyłącznie dźwięk rozdzieranego materiału i skrawek rękawa sukienki, który został mu w zaciśniętej dłoni.
Przez chwilę nie był pewien, co zaskoczyło go bardziej – kawałek ubrania trzymany w pięści, kolejne uderzenie, jakim zaszczyciła go kobieta czy fakt, że wraz z urwanym rękawem i rozdarciem sukienki pokazał światu nie tylko jej nagie ramię.
Zdecydowanie nie tylko.
To przestań się wyrywać! – jego głos nie zabrzmiał tak przekonująca, jakby sobie tego życzył, nie miał prawa, skoro dziedzic Złotego Zęba przez cały ten czas wpatrywał się we fragment bladej skóry krągłej piersi. Nie zobaczył wszystkiego (niestety) – zobaczył dość, żeby całą resztę sobie wyobrazić (na szczęście). – Uspokój się – sapnął cicho podczas krótkiej szamotaniny; ona wciąż usilnie próbowała podnieść się z ziemi, uderzając go po raz kolejny, tym razem w szeroką pierś, a on – kierowany narastającą irytacją – odrzucił na bok skrawek materiału i złapał ją za ręce, zamykając oba nadgarstki w żelaznym uścisku silnych palców.
Uderz mnie jeszcze raz, a oddam mocniej. W dupie mam twoją płeć – jego szept był niewiele głośniejszy od odległych nawoływań towarzyszy, którzy wciąż przeszukiwali wioskę; przycisnął jej nadgarstki do ziemi, niwelując panującą między twarzami – jedną ładną, chociaż niebotycznie przerażoną, drugą brzydką i stanowczo zbyt zadowoloną z siebie – odległość do niezbędnego minimum. Mógłby odgryźć jej nos albo cmoknąć jego czubek, ona z kolei mogła zrobić to samo – ta myśl sprawiła, że odchylił lekko głowę do tyłu, uciekając przed zasięgiem jej zębów. – Tak wygodnie? – miał chrapliwy, nieprzyjemny głos, tak doskonale komponujący się z podłużną blizną na twarzy. Oddałby tę dziewuchę całej kompanii za bukłak dobrego, arborskiego wina, a nie tych dornijskich szczyn – niestety, w całym Lannisporcie nie można było dostać nawet beczułki, wszystkie skupił ten skurwiel Reyne. Lefford w ramach zadośćuczynienia obiecał sobie, że na jego weselu wypije tyle arborskiego, ile wtoczą do sali.
Jak masz na imię? Masz jakieś? Stokrotka, Ruta? Tojad? Wyglądasz mi na Tojad.
Re: — we breathe the smoke
Nie Lip 28, 2019 9:59 pm Re: — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość
Jej oczy wydawały się jeszcze większe niż na co dzień. Twarz naznaczoną smugami dymu i rozmazaną ziemią, na policzkach przecinały ślady wyschniętych łez. Pierwsza fala żałoby i wybuch płaczu już minęły. Poszukiwania ocalałych wycieńczyły ją, a szalona ucieczka przed kolejnymi najeźdźcami, odebrała ostatki sił. Ostatnia próba walki była tylko chwilowym zrywem, na który Irri było stać. I którym niczego nie potrafiła wskórać. Nie chciała się poddać i biła na oślep, ale nie pomyślała, że tym samym jeszcze bardziej może kogoś rozjuszyć.
W pragnieniu ucieczki, nie zauważyła rozdarcia. W tej niewygodnej pozycji jedynie usłyszała zgrzyt materiału, ale puściła go mimo uszu, bo chciała się wyrwać.
Twarz Lefforda i jego silne łapy, przerażały. Irri wiedziała, że marnie skończy, jeśli nie uda jej się uciec. Docierało też do niej, że nie zdoła wyrwać się z rąk nieznajomego. Palce niczym stal zacisnęły się wokół nadgarstków, przybitych do ziemi. W spojrzeniu Irri czaiła się nienawiść względem obcego. Starzy bogowie jej świadkiem, że wbiłaby mu grabie w plecy, gdyby tylko odwrócił się tyłem.
Zacisnęła zęby, oddychając ciężko i nadal nie zdając sobie sprawy z nagiej piersi. Było jej gorąco, za gorąco. Niewygodnie. Jakiś kamień wbijał jej się w bark, przy najmniejszej próbie poruszenia. Dała więc za wygraną, nie mogąc pokonać stalowego uchwytu Lefforda. Spojrzała na boki, bo nie chciała wpatrywać się w szpetną męską gębę. Nadzieje ulotniły się jak resztki dymu z jej spalonej chaty. Nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc i Irri nie zdawała sobie sprawy, że to właśnie Lefford jest jej jedynym bohaterem. Przynajmniej według niego samego. Policzki przesunęły się po trawie, która zebrała część brudu z twarzy dziewczyny. Na twarzy, teraz bardziej czerwona niż brudnej, ukazała się blizna, której na pierwszy rzut oka nie było widać. Jak widać nie tylko wojacy mogli się nimi poszczycić.
- Nic ci nie powiem! - Warknęła na mężczyznę, bo tylko tyle jej pozostało. - Sczeźnij w męczarniach, psi synu! - Pyskowanie i coraz słabsze szarpanie się. Irri nie mogła pogodzić się z faktem pochwycenia i braku szans na ucieczkę. Przełknęła ślinę i zacisnęła usta, marszcząc czoło wpatrując się w Lefforda. Gdyby tylko mogła złapać coś w wolne dłonie, nie omieszkałaby rozbić tego na łbie mężczyzny.
Re: — we breathe the smoke
Sob Sie 03, 2019 10:46 am Re: — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość
Obserwował widok, który niespodziewanie pod nogi rzucił mu los: twarz naznaczona smugami sadzy, oczy po brzegi przepełnione przerażeniem i blizna, która ujrzała światło dzienne, gdy brudny policzek otarł się o kępki trawy.
Nagle – wbrew wszelkiej logice i brutalności kryjącej się pod czaszką – poczuł wobec dziewuchy cień sympatii. Bardzo słaby i jeszcze bardziej ulotny; zniknął w momencie, kiedy do tej drobnej sprzeczki wieśniaczka postanowiła wciągnąć bogom ducha winnego lorda Złotego Zęba. Jonos Lefford był ongiś olbrzymim mężczyzną, lubiącym kobiety równie mocno, co dobre wino i jeszcze lepszą bijatykę; dziś pozostał mu jedynie olbrzymi apetyt na makowe mleko, które uśmierzało ból podagry i innych przypadłości właściwych starczemu wieku lat pięćdziesięciu czterech.
Nieładnie tak mówić o cudzym tatku, zwłaszcza kiedy to schorowany człowiek – przy kurczaku takim jak schwytana wieśniaczka nie trzeba było wielkiego nakładu siły – poderwał ją w górę jak szmacianą lalkę swojej córki (głupcze, jest już za duża na zabawę lalkami, znowu zapomniałeś?), zaciskając potężne dłonie na chudziutkich ramionach. – Rozejrzyj się, dziewucho – obrócił ją w stronę wciąż dymiących zgliszczy wioski, dostrzegając, jak zza zrujnowanych zabudowań zdołali wyjść jego towarzysze. Niektórzy z nich – zwłaszcza Swyft, niech ktoś w końcu zrobi użytek z siekiery i odrąbie temu kogutowi łeb – liczyli zapewne na znacznie więcej niż lekcja heraldyki (Lefford był pewien, że z chęcią pokazaliby dziewczynie coś innego niż własne herby), ale dziedzic Złotego Zęba stracił ochotę na zabawy w momencie, w którym poczuł, jak w skroniach odzywają się pierwsze ukłucia bólu.
Widzisz tych ludzi? Co mają na opończach? – wyciągnął przed siebie jedną dłoń, drugą wciąż zaciskając na ramieniu dziewczyny. – Kogut, skrzyżowane włócznie, dzik. Złotego lwa nie zabraliśmy, bo dziedzic Skały to panienka, a w podróży panienki się bałamuci – wykrzywił usta w brzydkim grymasie, jakby samo wspomnienie ostatniej wizyty w Casterly Rock przyprawiało go o skurcze żołądka. Odkąd Ellyn opuściła Zachód, Skała znacznie straciła na wartości; w zamku z rodzeństwa została jedynie łajza i stara panna – wbrew pozorom chodziło o dwie różne osoby.
Jesteśmy ludźmi Lannisterów – wyjaśnił usłużnie, domyślając się, że dla wioskowej dziewki żadnej z wymienionych herbów nie ma znaczenia. Tutaj liczyły się tylko lwy – w tej części Zachodu złoty, osiemdziesiąt mil dalej szkarłatny. Odpiął srebrną broszę – ukształtowaną w całkiem sympatyczne słońce – i zdjął z własnych ramion ciężki, ciemnoniebieski płaszcz, narzucając go na dziewczynę. Z powodzeniem mogłaby utonąć w materiale (i to dwukrotnie), ale Lefford nie zamierzał pozbawiać jej życia. Jeszcze.
Bądź więc tak miła, zakryj wdzięki i opowiedz, co się stało.
Zanim sami to z ciebie wyciągniemy. Siłą.
Re: — we breathe the smoke
Wto Sie 06, 2019 11:29 am Re: — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość
Jęknęła, gdy palce Lefforda zacisnęły się na jej ramionach. Jeszcze raz zaszamotała się jak sarenka, która wpadła we wnyki. Wystraszona, że zaraz spotka ją coś straszniejszego niż los tych wszystkich martwych nieszczęśników. Mężczyzna przerażał ją na wskroś a pyskówki, jakimi go obdarzała, były mierną linią obrony. Irri trzęsła się ze strachu oraz zmęczenia i miała jedynie ochotę na zwinięcie się w kłębek. Zniknięcie z oczu obcych przybyszów i zaśnięcie, żeby nie myśleć o tragedii, która spadła na jej wioskę.
Skuliła się, gdy została obrócona w stronę spalonych chat. Ciała mieszkańców, brutalnie zabitych i porzuconych na pastwę dzikich ptaków, już ściągała pojedyncze jednostki na żer. Łzy ponownie poleciały po policzkach Irri, chociaż usilnie starała się je zatrzymać. Zacisnęła powieki, żeby kolejne nie zjechały po umorusanej twarzy. Otworzyła je, ponaglona przez Lefforda. Spojrzała na opończe, ale nie wiele jednak z nich rozumiała. Możliwe, że kiedyś je widziała, ale dzieliła ludzi tylko na dwie grupy. Tych, którzy łupią biedne wioski i tych, którzy je ignorują. Wieśniakom nikt nie pomagał. Całe życie musieli ciężko pracować, żeby zapewnić sobie utrzymanie. Nic za darmo się nie otrzymywało. Dpiero gdy usłyszała o Lannisterach, odważyła się zerknąć na mężczyznę. Nie chciała mu ufać i nie zamierzała wierzyć we wszystko co powie.
Złapała za materiał, który wylądował na jej ramionach i zakryła się nim ciasno. Nie ważne, że płaszcz był ciężki. Poczuła się w nim trochę bezpieczniej, chociaż krępował ruchy. Mając ku temu szansę, odsunęła się trochę od mężczyzny i podejrzliwie spojrzała na jego towarzyszy.
- Pojawili się nagle... zaczęli zabijać każdego, kto stanął im na drodze... Selyse chciała tylko uciec... Meryn mi pomógł, ale... - Rozglądała się i opowiadała nieskładnie, póki nudności nie szarpnęły ją za żołądek. Odruch był silniejszy niż jej wola. Irri zgięła się w pół i zwymiotowała. Słabe ciało nie wytrzymało i dziewczyna przyklęknęła na trawie. W ostatniej chwili podparła się na ręce, żeby nie upaść we własne wymioty. Wspomnienie wydarzeń, wywracało jej żołądek do góry nogami. Ból mięśni zdawał się nasilać i Irri wiele oddałaby, żeby to był tylko jeden z jej nocnych koszmarów. Pragnęła się obudzić i ujrzeć przyjaciół żywych.
Re: — we breathe the smoke
Nie Sie 11, 2019 4:56 pm Re: — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość
Każdy kolejny moment spędzony na czczej szarpaninie przypominał mu, dlaczego kobiety zawsze doprowadzają go na granicę wytrzymałości. Dziedzic Złotego Zęba czuł się tak, jakby próbował nawiązać kontakt z wyjątkowo bezrozumnym stworzonkiem, o tyle ciekawszym, że co chwilę zaskakiwało zupełnie świeżymi pokładami lekkomyślności. Wedle pokrętnej logiki Lefforda, strach niczego nie usprawiedliwiał – każdy przejaw oporu należało tłumić w zarodku, nawet jeśli oznaczał wybicie kilku zębów z urodziwej twarzyczki. Coś – ostatni przejaw zdrowego rozsądku we wciąż narastającym bólu głowy? – podpowiadało mu jednak, że brutalność w niczym nie pomoże.
Zwłaszcza w wydobyciu interesującej go prawdy, niekoniecznie związanej z tym, co wydarzyło się naprawdę.
Wciągnął cicho powietrze do płuc, nakazując sobie spokój. Ostatnia rzecz, której potrzebował, to nagły atak histerii owiniętej w jego płaszcz dziewuchy. Tym razem ciężka ręka mogłaby dosięgnąć celu.
I nawet nie poczułby żalu.
W porządku – słabe zniecierpliwienie w jego głosie umknęło w momencie, w którym dziewczyną wstrząsnęły torsje; odsunął się odruchowo, marszcząc nos z odradzą, kiedy pierwsza porcja wymiocin skalała zieloną trawę. Na drugą wolał nie patrzeć, uciekając wzrokiem na pojedyncze cienie chmur, sunące po zaczerwienionym od zachodzącego słońca niebie.
Niedobrze, pomyślał ze zniecierpliwieniem, nie wiedzieć, wobec czego kierując uwagę: klęczącej na ziemi wieśniaczce czy nadchodzącej nocy?
Już? – stawy strzeliły cicho, kiedy przykucnął obok, nieszczególnie zrażony wątpliwą wonią wymiocin. Widywał gorsze rzeczy, wąchał jeszcze okropniejsze. Kilka niestrawionych kawałków jedzenia jedynie przypominało mu o konieczności przyrządzenia kolacji. – Pojedziesz z nami, nie czeka cię tu nic poza śmiercią i głodem – twarde jak górski stok spojrzenie zdawało się mówić kolejni przybysze mogą nie być tak rycerscy jak moi kompani, spomiędzy zaciśniętych ust nie padło jednak żadne słowo. Wydobył z rękawa wymiętą, jasnoniebieską chusteczkę, na której ktoś złotą nicią wyszył niewprawny ścieg – stożek góry oraz malutkie, zadziwiająco równe słońce z okalającymi je promykami. Po chwili wahania, jakby nie chciał rozstawać się ze skrawkiem materiału, wcisnął go w dłoń dziewczyny, starając się nie myśleć o innej, tej, której drobne dłonie cierpliwie haftowały rodowe godło.
Wytrzyj się – nim zdołała zdobyć się na kolejny przejaw buntu, chwycił ją za ramię, unosząc w górę bez szczególnego wysiłku. Miał cichą nadzieję, że dziewka nie będzie wymiotować – byłoby szkoda, gdyby jego płaszcz pokryły innego rodzaju hafty niż te, które zostawiła na nich krawcowa. – Potrafisz gotować? – niecierpliwie szarpnął ją w stronę spalonej wioski, na pytające spojrzenia towarzyszy odpowiadając lekkim skinięciem głowy.
Zostaną tu na noc, pochowają trupy, wyłapią rozlazłą zwierzynę i prześpią się z duchami.
Mogło być gorzej.
Re: — we breathe the smoke
Wto Sie 20, 2019 8:53 pm Re: — we breathe the smoke
Gość
avatar
Gość
Nawet nie spojrzała w stronę mężczyzny, gdy zadał pytanie. Splunęła ostatnimi resztkami wczorajszego posiłku i jeszcze raz, gdy Lefford pojawił się obok. Wytarła usta wierzchem dłoni i zadrżała, nie wiadomo, czy przez ból żołądka, czy może przez obecność rycerza. Cień rozsądku sugerował, że powinna trzymać się jego boku, jeśli chce przeżyć. Z drugiej jednak strony, nie czuła potrzeby towarzystwo i chciała zostać sama. W bezcelowym wyczekiwaniu na cud, który miał się nie spełnić.
Irri odsunęła się od własnych wymiocin i opadła tyłkiem na trawę, gdzie chwilę wcześniej wierciła się jak mała pchła. Spojrzała na Lefforda, gdy wcisnął jej chustkę w dłoń. Zacisnęła swoje palce na delikatnym materiale, który nie pasował do takiego mężczyzny. Surowego, oschłego i zdecydowanego, co zaraz zechciał jej pokazać.
- To boli. - Poskarzyła się, gdy Lefford bez ceregieli poderwał ją w górę. Nie czekała, aż sam ją puści, tylko szarpnęła się ponownie, żeby nie pozwalał sobie na zbyt wiele. Jeszcze blada i ze śladami wymiocin na brodzie, złowrogo spojrzała na mężczyznę. A przynajmniej taki był plan.  
- Nie będę wam gotować! - Podniosła głos, chociaż może nie powinna. Potrzeba jednak była silniejsza a Irri nosiła w sobie pokłady dumy, którą można było porównać do tej, jaką charakteryzują się damy, ślęczące nad haftami. Chustką przetarła twarz, zmuszona do utrzymania kroku swojemu towarzyszowi. Niechętnie spojrzała na tych, którzy z nim byli. Mordy takie same jak wszystkich, którzy przechodzili przez wioskę jedynie dla korzyści. Miała wiele powodów, żeby darzyć niechęcią podobnych im osób. Nie raz i nie dwa, nadszarpywała swoje zapasy, żeby nakarmić przybyszów, którzy potrafili jedynie żądać. Znała tylko jeden wyjątek kogoś, kto chciał się odwdzięczyć za gościnę.
- Dokąd jedziecie? - Zapytała, gdy pomimo swojego aktu buntu, w końcu zasiadła przy ognisku i zamieszała w kotle, do którego trafiły ziemniaki i kapusta. Żołądek powoli przestawał boleć i Irri zaczęła odczuwać głód na równi z mężczyznami, którzy ją otaczali. Też coraz bardziej zmęczona, chciała wreszcie złożyć głowę i zasnąć, żeby ten dzień wreszcie się skończył.
Re: — we breathe the smoke
Sponsored content

Skocz do: